niedziela, 22 marca 2015

"Obrazy o końcach świata"


  Druga połowa lat 90 stanowi okres nasilenia się powstawania obrazów filmowych traktujących o apokalipsie. W kinie amerykańskim stworzono wówczas kilka dzieł, które teraz, z perspektywy kilkunastu lat posiadają status kultowych i wyznaczyły pewne normy w obrębie swojego gatunku.  Jednocześnie motyw ten inspirował wielu twórców kina autorskiego, którzy w swoich odmiennych poszukiwaniach starali się i nadal starają się bardziej poetycki i filozoficzny, aniżeli efektowny wizualnie sposób odpowiedzieć na pytanie - „jak będzie wyglądał koniec?”  Warto przyjrzeć się i zestawić najsłynniejsze i najbardziej oryginalne filmy o Armagedonie stworzone w ciągu ostatnich dwóch dekad po obu stronach Atlantyku.
   Przyczyn wysypu tego typu produkcji należy w pewnym stopniu upatrywać  w nasileniu się tendencji apokaliptycznych wraz z  końcem wieku, ale i też, w przypadku produkcji amerykańskich, w rosnących możliwościach technicznych kina, których to doskonałym miejscem do eksploatacji są wszelkie filmy o tematyce końca świata. 
  W „Dniu Niepodległości” Rolanda Emmericha precyzyjnie zaplanowana ofensywa kosmitów powoduje destrukcje największych ośrodków miejskich na świecie, ale przygotowana przez naszą rasę kontrofensywa, przy ujawnieniu kilku rządowych tajemnic, prowadzi do szczęśliwego zakończenia. Reżyser umiejętnie balansując między kinem akcji, a komedią stworzył jeden z najbardziej efektownych obrazów apokaliptycznych, co zaowocowało komercyjnym sukcesem. W nakręconym dwa lata później „Armageddonie”  Michaela Baya ,specjalnie powołana grupa naukowców i inżynierów zostaje wysłana w przestrzeń kosmiczną , aby meteor wielkości Teksasu (o czym niejednokrotnie wspomina się w filmie), nie sprawił, że ludzkość  podzieli los dinozaurów. Amerykańscy twórcy niejednokrotnie pokazali , że zagrożenie niekoniecznie musi  nadejść z kosmosu, ale może czyhać na samej Ziemi. Wspomniany już Roland Emmerich zmusił miliony ludzi do emigracji w stronę równika, aby nie padli ofiarą zlodowacenia, powstałego w wyniku ocieplania się klimatu w „Pojutrze”.

"Pojutrze", reż. M.Bay, 2004
                                                
  Wszystkie te obrazy łączy jedna cecha - apokalipsa jest tutaj niespełniona. Wskutek bohaterskich akcji  i niezłomności rodzaju ludzkiego obcy najeźdźcy, meteory  i  klimatyczne anomalie daje się w końcu okiełznać  i  ocalić nasz świat od zagłady. Zwycięstwo z reguły okupione jest  jakąś symboliczną ofiarą (śmiercią  któregoś z bohaterów jak choćby  Russel Caise w „Dniu Niepodległości” czy  Harry Stamper w „Armageddonie”), o której szybko zapomina się w kontekście  ogólnej euforii  towarzyszącej zwycięstwu. Wartym wspomnienia odstępstwem od schematycznego, hollywoodzkiego szczęśliwego zakończenia   jest trzecia część Terminatora, w której to widz jest przekonany, że para głównych bohaterów  jakoś zapobiegnie przepowiadanemu „Dniu Sądu”. Zaskakująco - nuklearna zagłada, której sprawcą jest  sztuczna inteligencja -  „SKYNET” staje się faktem, a dominację nad światem przejmują śmiercionośne maszyny.
  Wyżej wymienione obrazy stworzyły pewnego rodzaju wzór, na którego kanwie powstało wiele kolejnych, łudząco podobnych czy to kinowych, czy telewizyjnych produkcji. Kino rozrywkowe, nawet podejmując tak ważny temat nie jest w stanie zmienić, a choćby zmylić  sposobu myślenia  widza i dać mu odczuć nawet przez chwilę, że koniec jest nieunikniony. Te miejscami nazbyt  szalenie efektowne sposoby ukazania apokalipsy, paradoksalnie - pomimo swojej bliskości, są jednak bardzo odległe od spełnienia. Mniejsze zainteresowanie tego typu produkcjami w ostatnim czasie (choćby słaby wynik oglądalności obrazu „2012”), może sugerować wyczerpanie się tego schematu i pewne znużenie masowej publiczności, co miejmy nadzieję pokieruje scenarzystów, ku nowym, bardziej atrakcyjnym koncepcjom.
  Zupełnie inaczej podchodzi się do tego tematu w kinie europejskim. Pomijając kwestię mniejszych możliwości finansowych i technicznych, twórcy starego kontynentu w ostatnim czasie pokazali kilka wyjątkowo intrygujących dzieł o tej tematyce.
    Dziełem, które należałoby ostrożnie usytuować  gdzieś na granicy tych dwóch sposobów przedstawień( efektownego i refleksyjnego) jest „Melancholię” Larsa von Triera. Dochodzi tutaj do próby pogodzenia opisanych powyżej monumentalnych tendencji ukazywania masowej zagłady z  głębszą refleksją. Eksperymentując z formą i narracją duński reżyser  zdradza  w urzekającej, pełnej malarskich analogii,  kilkuminutowej sekwencji, zakończenie filmu - nieuchronny koniec świata. Ale pomimo tego nie traci on napięcia, a jego siłą napędową  jest kontrast pomiędzy reakcjami w obliczu zagłady dwóch sióstr: Justine i Claire. Pierwsza upatruje w katastrofie wyzwolenia i kresu swojego cierpienia jakim jest życia na Ziemi, a im bliżej końca, który zapowiada widoczna na niebie tytułowa planeta - Melancholia, tym większą ulgę i spokój odczuwa. Druga popada w coraz większą histerię, nie potrafi ukryć przerażenia , pomimo zapewnień racjonalnego męża, że do katastrofy nie dojdzie. Całość rozgrywa się w monumentalnej rezydencji, która z czasem ze schronienia staje się więzieniem, nie chcąc wypuścić właścicieli poza  swoje granice. Zbudowany na chwilę przed zagładą symboliczny szałas daje głównym  bohaterom dużo większe poczucie bezpieczeństwa, aniżeli masywne mury ich domostwa i pozwala choć trochę oswoić się z tym, co za chwilę się dopełni. To w tym swoistym „hortus conclusus”  Ziemia zostanie zmiażdżona, czego doświadczamy przez kalejdoskop emocji i reakcji głównych bohaterek.
                                    
 "Melancholia", reż. L.von Trier, 2011

  W ostatnim czasie coraz  pojawiają się także obrazy, w których apokalipsa dotyczy nie tyle końca istnienia Ziemi, ile rasy ludzkiej. Tak jakby nasze naturalne środowisko uznało rodzaj ludzki za największego szkodnika i w trosce o własne bezpieczeństwo postanowiło go wyeliminować. W „Ostatniej miłości na Ziemi” Davida Mackenziego błękitną planetę opanowuje wirus, poprzez który ludzie tracą kolejne zmysły. Chociaż stopniowo adaptują się do nowych warunków, to kres ich istnienia, poprzez utratę narzędzi poznawczych, jest nieunikniony. Co ciekawe, podobne  podejście  dostrzegalne jest również w stricte komercyjnych produkcjach z zachodu, jak choćby w niedawnym  „1000 lat po Ziemi”, gdzie nasza rodzima planeta wytworzyła specjalne mechanizmy ( w tym konkretnym przypadku drapieżną faunę i florę będącą efektem wysmakowanej wyobraźni M. Night’a Shyamalana)  by zmusić jej najbardziej  posesywnych mieszkańców do banicji  i szukania nowego miejsca do życia w odległym kosmosie.


"Ostatnia miłość na Ziemi", reż. D.McKenzie, 2011
   Jeszcze bardziej melancholijny i kameralny nastrój zbliżającej się apokalipsy oglądać możemy w opus magnum węgierskiego reżysera  Beli Tarra - „Koń turyński”. Ten monumentalny, blisko 3 godzinny obraz pokazuje kres ludzkości jako powolny, a wręcz nużący proces będący odwrotnością stworzenia świata. Przez 6 dni świat powoli się wyczerpuje, znika, wysycha i to w sposób dosłowny, o czym uświadamia nas pokazywana wielokrotnie, pusta studnia. Świat powoli dusi się samym sobą i przestaje istnieć. Doświadczenie tego bolesnego końca podkreśla ponadto szereg środków formalnych: czarno - biała kolorystka, mała liczba ujęć i powtarzający się motyw muzyczny wprowadzające nas w apokaliptyczny i paraliżujący trans.
  W belgijskiej „Anomalii” duetu Peter Brosens i Jessica Woodworth  koniec świata ukazany jest przez pryzmat wiejskiego społeczeństwa, które życie toczy się powolnym, wyznaczanym przez etos pracy w polu tempem, aż do momentu pojawienia tajemniczego przybysza z synem na wózku inwalidzkim. Wchodząc niemal w estetykę horroru, ludzie są wstanie przekroczyć własne bariery i poświęcić jednego z nich, byleby przywrócić dany stan rzeczy. Ale nie wiadomo czy podjęte przez nich kroki będą słuszne. Czy drzewa znów zakwitną, a krowy dadzą mleko po zniknięciu przybysza? A może powolne wyjałowienie się świata to po prostu boska kara za całość ludzkich dokonań? Przerażające studium upadku ludzkości z zakończeniem co najmniej pobudzającym do myślenia.

"Anomalia", reż. P.Brosens, J.Woodworth, 2013
                                         

piątek, 13 marca 2015

Kolażowe Piątki II


  Cała Polska gotuje, albo przypatruje się jak gotują inni... Magda Gessler głównie dzięki "Kuchennym Rewolucjom" stała się ze znanej restauratorki w ciągu ostatnich kilku lat stała się telewizyjną ikoną. Warto wiedzieć, że jej  XIX wieczną prekursorką  byłą Lucyna Ćwierczakiewiczowa, której bestsellerowa książka - "365 obiadów" do dzisiaj stoi na wielu kuchennych półkach. Na pozostałych zdjęciach amerykańskie mistrzynie gotowania i pieczenia - Marta Stewart (skądinąd mająca polskie korzenie) i jej przebojowa poprzedniczka - Julia Child.