Druga połowa lat 90 stanowi okres nasilenia
się powstawania obrazów filmowych traktujących o apokalipsie. W kinie
amerykańskim stworzono wówczas kilka dzieł, które teraz, z perspektywy
kilkunastu lat posiadają status kultowych i wyznaczyły pewne normy w obrębie
swojego gatunku. Jednocześnie motyw ten
inspirował wielu twórców kina autorskiego, którzy w swoich odmiennych
poszukiwaniach starali się i nadal starają się bardziej poetycki i
filozoficzny, aniżeli efektowny wizualnie sposób odpowiedzieć na pytanie - „jak
będzie wyglądał koniec?” Warto przyjrzeć
się i zestawić najsłynniejsze i najbardziej oryginalne filmy o Armagedonie
stworzone w ciągu ostatnich dwóch dekad po obu stronach Atlantyku.
Przyczyn wysypu tego typu produkcji należy w
pewnym stopniu upatrywać w nasileniu się
tendencji apokaliptycznych wraz z końcem
wieku, ale i też, w przypadku produkcji amerykańskich, w rosnących
możliwościach technicznych kina, których to doskonałym miejscem do eksploatacji
są wszelkie filmy o tematyce końca świata.
W „Dniu
Niepodległości” Rolanda Emmericha precyzyjnie zaplanowana ofensywa kosmitów
powoduje destrukcje największych ośrodków miejskich na świecie, ale
przygotowana przez naszą rasę kontrofensywa, przy ujawnieniu kilku rządowych
tajemnic, prowadzi do szczęśliwego zakończenia. Reżyser umiejętnie balansując
między kinem akcji, a komedią stworzył jeden z najbardziej efektownych obrazów
apokaliptycznych, co zaowocowało komercyjnym sukcesem. W nakręconym dwa lata później
„Armageddonie” Michaela Baya ,specjalnie powołana grupa
naukowców i inżynierów zostaje wysłana w przestrzeń kosmiczną , aby meteor
wielkości Teksasu (o czym niejednokrotnie wspomina się w filmie), nie sprawił,
że ludzkość podzieli los dinozaurów. Amerykańscy
twórcy niejednokrotnie pokazali , że zagrożenie niekoniecznie musi nadejść z kosmosu, ale może czyhać na samej
Ziemi. Wspomniany już Roland Emmerich zmusił miliony ludzi do emigracji w
stronę równika, aby nie padli ofiarą zlodowacenia, powstałego w wyniku
ocieplania się klimatu w „Pojutrze”.
"Pojutrze", reż. M.Bay, 2004 |
Wszystkie
te obrazy łączy jedna cecha - apokalipsa jest tutaj niespełniona. Wskutek
bohaterskich akcji i niezłomności
rodzaju ludzkiego obcy najeźdźcy, meteory
i klimatyczne anomalie daje się w
końcu okiełznać i ocalić nasz świat od zagłady. Zwycięstwo z
reguły okupione jest jakąś symboliczną ofiarą
(śmiercią któregoś z bohaterów jak
choćby Russel Caise w „Dniu Niepodległości” czy Harry Stamper w „Armageddonie”), o której szybko zapomina się w kontekście ogólnej euforii towarzyszącej zwycięstwu. Wartym wspomnienia
odstępstwem od schematycznego, hollywoodzkiego szczęśliwego zakończenia jest
trzecia część Terminatora, w której to widz jest przekonany, że para głównych
bohaterów jakoś zapobiegnie przepowiadanemu
„Dniu Sądu”. Zaskakująco - nuklearna
zagłada, której sprawcą jest sztuczna inteligencja
- „SKYNET” staje się faktem, a dominację
nad światem przejmują śmiercionośne maszyny.
Wyżej wymienione obrazy stworzyły pewnego
rodzaju wzór, na którego kanwie powstało wiele kolejnych, łudząco podobnych czy
to kinowych, czy telewizyjnych produkcji. Kino rozrywkowe, nawet podejmując tak
ważny temat nie jest w stanie zmienić, a choćby zmylić sposobu myślenia widza i dać mu odczuć nawet przez chwilę, że
koniec jest nieunikniony. Te miejscami nazbyt szalenie efektowne sposoby ukazania apokalipsy,
paradoksalnie - pomimo swojej bliskości, są jednak bardzo odległe od
spełnienia. Mniejsze zainteresowanie tego typu produkcjami w ostatnim czasie (choćby
słaby wynik oglądalności obrazu „2012”),
może sugerować wyczerpanie się tego schematu i pewne znużenie masowej
publiczności, co miejmy nadzieję pokieruje scenarzystów, ku nowym, bardziej
atrakcyjnym koncepcjom.
Zupełnie
inaczej podchodzi się do tego tematu w kinie europejskim. Pomijając kwestię
mniejszych możliwości finansowych i technicznych, twórcy starego kontynentu w
ostatnim czasie pokazali kilka wyjątkowo intrygujących dzieł o tej tematyce.
Dziełem, które należałoby ostrożnie usytuować
gdzieś na granicy tych dwóch sposobów
przedstawień( efektownego i refleksyjnego) jest „Melancholię” Larsa von Triera. Dochodzi tutaj do próby pogodzenia
opisanych powyżej monumentalnych tendencji ukazywania masowej zagłady z głębszą refleksją. Eksperymentując z formą i
narracją duński reżyser zdradza w urzekającej, pełnej malarskich analogii, kilkuminutowej sekwencji, zakończenie filmu -
nieuchronny koniec świata. Ale pomimo tego nie traci on napięcia, a jego siłą napędową
jest kontrast pomiędzy reakcjami w
obliczu zagłady dwóch sióstr: Justine i Claire. Pierwsza upatruje w katastrofie
wyzwolenia i kresu swojego cierpienia jakim jest życia na Ziemi, a im bliżej
końca, który zapowiada widoczna na niebie tytułowa planeta - Melancholia, tym
większą ulgę i spokój odczuwa. Druga popada w coraz większą histerię, nie
potrafi ukryć przerażenia , pomimo zapewnień racjonalnego męża, że do
katastrofy nie dojdzie. Całość rozgrywa się w monumentalnej rezydencji, która z
czasem ze schronienia staje się więzieniem, nie chcąc wypuścić właścicieli poza
swoje granice. Zbudowany na chwilę przed
zagładą symboliczny szałas daje głównym bohaterom
dużo większe poczucie bezpieczeństwa, aniżeli masywne mury ich domostwa i
pozwala choć trochę oswoić się z tym, co za chwilę się dopełni. To w tym
swoistym „hortus conclusus” Ziemia zostanie zmiażdżona, czego doświadczamy
przez kalejdoskop emocji i reakcji głównych bohaterek.
"Melancholia", reż. L.von Trier, 2011 |
W ostatnim czasie coraz pojawiają się także obrazy, w których
apokalipsa dotyczy nie tyle końca istnienia Ziemi, ile rasy ludzkiej. Tak jakby
nasze naturalne środowisko uznało rodzaj ludzki za największego szkodnika i w
trosce o własne bezpieczeństwo postanowiło go wyeliminować. W „Ostatniej miłości na Ziemi” Davida Mackenziego
błękitną planetę opanowuje wirus, poprzez który ludzie tracą kolejne zmysły. Chociaż
stopniowo adaptują się do nowych warunków, to kres ich istnienia, poprzez
utratę narzędzi poznawczych, jest nieunikniony. Co ciekawe, podobne podejście dostrzegalne jest również w stricte komercyjnych
produkcjach z zachodu, jak choćby w niedawnym
„1000 lat po Ziemi”, gdzie
nasza rodzima planeta wytworzyła specjalne mechanizmy ( w tym konkretnym przypadku
drapieżną faunę i florę będącą efektem wysmakowanej wyobraźni M. Night’a
Shyamalana) by zmusić jej
najbardziej posesywnych mieszkańców do
banicji i szukania nowego miejsca do
życia w odległym kosmosie.
"Ostatnia miłość na Ziemi", reż. D.McKenzie, 2011 |
Jeszcze
bardziej melancholijny i kameralny nastrój zbliżającej się apokalipsy oglądać
możemy w opus magnum węgierskiego reżysera Beli Tarra - „Koń turyński”. Ten monumentalny, blisko 3 godzinny obraz pokazuje
kres ludzkości jako powolny, a wręcz nużący proces będący odwrotnością
stworzenia świata. Przez 6 dni świat powoli się wyczerpuje, znika, wysycha i to
w sposób dosłowny, o czym uświadamia nas pokazywana wielokrotnie, pusta studnia.
Świat powoli dusi się samym sobą i przestaje istnieć. Doświadczenie tego
bolesnego końca podkreśla ponadto szereg środków formalnych: czarno - biała
kolorystka, mała liczba ujęć i powtarzający się motyw muzyczny wprowadzające
nas w apokaliptyczny i paraliżujący trans.
W belgijskiej „Anomalii” duetu Peter Brosens i Jessica Woodworth koniec świata ukazany jest przez pryzmat
wiejskiego społeczeństwa, które życie toczy się powolnym, wyznaczanym przez
etos pracy w polu tempem, aż do momentu pojawienia tajemniczego przybysza z
synem na wózku inwalidzkim. Wchodząc niemal w estetykę horroru, ludzie są
wstanie przekroczyć własne bariery i poświęcić jednego z nich, byleby przywrócić
dany stan rzeczy. Ale nie wiadomo czy podjęte przez nich kroki będą słuszne.
Czy drzewa znów zakwitną, a krowy dadzą mleko po zniknięciu przybysza? A może
powolne wyjałowienie się świata to po prostu boska kara za całość ludzkich
dokonań? Przerażające studium upadku ludzkości z zakończeniem co najmniej
pobudzającym do myślenia.
"Anomalia", reż. P.Brosens, J.Woodworth, 2013 |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz